Lata 60. były dla Filharmonii jak rollercoaster – jazda w dół i do góry. Publiczność słuchała, jak Helena Majdaniec śpiewa o rudym rydzu, i oklaskiwała genialnego pianistę Światosława Richtera.
Władza kazała przyciągnąć na koncerty lud pracujący miast i wsi. Najlepiej masy ludu, w związku z czym ministerstwo kultury zaleciło korektę repertuaru; miał być lekki, łatwy i przyjemny. Dyrektor artystyczny i I dyrygent Filharmonii, Radomir Reszke (objął ster w 1961 roku, wytrzymał dwa sezony), płacił polityczną daninę, ale nie zapominał o prawdziwych melomanach. To za jego rządów Filharmonia wraz z tutejszym kołem Związku Kompozytorów Polskich zorganizowała Festiwal Muzyki Kompozytorów Ziem Zachodnich, przekształcony w 1964 roku w ogólnopolski Festiwal Polskiej Muzyki Współczesnej (od 1988 roku Musica Polonica Nova).
Następca Reszkego, Włodzimierz Orficki, zwiększył jeszcze trybut płacony kulturze (bardzo) popularnej. Było to tym bardziej przykre, że akurat lata 60. zapoczątkowały znakomitą, międzynarodową sławę polskiej muzyki poważnej. Krzysztof Penderecki, Wojciech Kilar i Henryk Mikołaj Górecki rozpoczynali międzynarodowe kariery od prezentowania swoich utworów w ramach „Warszawskiej Jesieni”, warszawiacy oklaskiwali w Filharmonii Narodowej Igora Strawińskiego, Artura Rubinsteina i Mścisława Rostropowicza, a na wrocławskiej estradzie filharmonicznej „polska młodzież śpiewała polskie piosenki”.
Na szczęście przyjeżdżali też wielcy artyści, wśród nich genialny rosyjski pianista Światosław Richter. Stanął – obok Rubinsteina, Horowitza i Michelangelego – w rzędzie największych żyjących pianistów świata. Podbił Europę i Amerykę, recenzenci pisali, że „tworzy przedstawienie wszech czasów”. Miał olbrzymi repertuar. Grał wszystko i był mistrzem interpretacji. Trudno go było ściągnąć na koncert, bo nie cierpiał zaplanowanych na lata naprzód występów. Poza tym jak się obraził, to już nawet interwencja boska nie mogła pomóc. Gdy koncertował w La Scali i wychodził na kolejny bis, człowiek od zaciągania kurtyny wymownie spojrzał na zegarek, że już pora kończyć. I potem dwanaście lat dyrekcja La Scali klęczała przed Richterem, czekając na przebaczenie.
Richter nie był jedyną gwiazdą ratującą reputację wrocławskiej Filharmonii, podupadającej od początku lat 60. Równie wielkie emocje wzbudziła węgierska pianistka Annie Fischer – notabene podziwiana przez Richtera, który umiał zachwycić się prawdziwą wielkością artystyczną – i Argentynka Martha Argerich, zwyciężczyni Konkursu Chopinowskiego w 1965 roku.
Ale lepsze czasy nadeszły dopiero wraz z Andrzejem Markowskim, znakomitym dyrygentem i kompozytorem (także muzyki popularnej, jest autorem m.in. ścieżki dźwiękowej do Pana Wołodyjowskiego), który w 1965 roku objął kierownictwo Filharmonii. Wystarczyły trzy sezony, żeby dokonał przewrotu kopernikańskiego. Wzmocnił orkiestrę, ściągając znakomitych instrumentalistów (władze Wrocławia przyznały im mieszkania, więc wabik był atrakcyjny), poszerzył repertuar, wprowadził atrakcyjne cykle – „Koncert koncertów” i „Recitale dyrygenckie”. A poza tym przeprowadził Filharmonię do nowej, wreszcie własnej, siedziby.
Powstała jako efekt przebudowy świetlicy Miejskiego Przedsiębiorstwa Robót Budowlanych, przekazanej w darze zespołowi Filharmonii. Projekt adaptacji wykonał Wiktor Jackiewicz, prac budowlanych podjęli się darczyńcy i w 1968 roku Filharmonia dostała własną salę koncertową na 500 miejsc. Całość nieźle się prezentowała, znawcy podkreślali funkcjonalność tej architektury, zwłaszcza w rozwiązaniu wnętrz, i oszczędność środków ekspresji. Filharmonicy byli zadowoleni, a maestro Markowski miał wreszcie miejsce, żeby godnie podjąć melomanów. A walczył o nich z zaangażowaniem.
Wrocław nie samą muzyką żył, zaczynała się dekada telewizji. Przed sklepami ze sprzętem RTV stały tasiemcowe kolejki. Popyt przewyższał podaż. Jesienią 1961 roku prasa pisała: „Mamy już 55 tysięcy telewizorów na Dolnym Śląsku”, sześć lat później na tysiąc mieszkańców Wrocławia było 171 telewizorów. W 1962 roku we Wrocławiu, w gmachu Polskiego Radia powstało studio telewizyjne, z którego zaczęto nadawać lokalne programy. Wrocławianie oglądali więc na szklanym ekranie znajome twarze i ulice. Ale wkrótce mieli także zobaczyć muzyków, bo Andrzej Markowski stworzył przebojowy festiwal, ściągający najpierw uwagę całej Polski, a potem Europy.
Wratislavia Cantans narodziła się w sierpniu 1966 roku jako Festiwal Oratoryjno-Kantatowy. Jej pierwsza edycja była skromna. Rozpoczęła się od koncertu w studiu Rozgłośni Polskiego Radia. Wykonawcy gwarantowali poziom; wystąpił Chór Filharmonii Narodowej, Orkiestra i Chór Polskiego Radia w Krakowie, wrocławscy filharmonicy, grono wybitnych solistów (Halina Łukomska, Krystyna Szostek-Radkowa, Krystyna Szczepańska). Markowski wprowadził muzykę do zabytkowych wnętrz, koncerty odbywały się w Auli Leopoldyńskiej, kościele św. Elżbiety, w Muzeum Architektury, w magdaleńskiej farze. Publiczność szturmowała owe niezwykłe sale koncertowe, tym bardziej, że Wratislavia ściągała wielkie sławy. Rollercoaster ruszył w górę.
Beata Maciejewska dla miesięcznika Muzyka w mieście