Już w grudniu 1945 roku otwarto we Wrocławiu zakład naprawiający instrumenty muzyczne, więc można by sądzić, że wśród nowych mieszkańców melomanów nie brakowało.
Woleli wprawdzie oglądać występy teatrzyków rewiowych, ale wrocławscy filharmonicy jednak się nie poddawali. Mimo że orkiestra kurczyła się, oni wciąż grali. Wykonywali nie tylko koncerty symfoniczne, występowali także jako orkiestra operowa. Spektakle były z ducha pionierskie, realizowane ponad podziałami narodowościowymi i politycznymi. Halkę, czyli „tragedię ludu zaczarowaną w nieśmiertelne melodie Moniuszki”, którą wrocławianie obejrzeli po raz pierwszy 8 września 1945 roku, zrobił zespół polsko-niemiecki ze wsparciem Armii Czerwonej.
Niemieccy tancerze nauczyli się poloneza, mazura i tańców góralskich, chór (polski) wypożyczyła na trzy przedstawienia Opera Bytomska, o reklamę zadbali Rosjanie, zrzucając z kukuruźnika ulotki, a filharmonicy zagrali w składzie polsko-niemieckim. Harmonia była prawie idealna. A nawet bardzo prawie, przynajmniej według znakomitej skrzypaczki Eugenii Umińskiej, która wystąpiła 27 sierpnia 1945 roku. Artystka miała w programie m.in. utwory Nowowiejskiego, Karłowicza, Chopina i Wieniawskiego, towarzyszył jej pianista Jan Hoffmann i orkiestra, a właściwie – jak surowo oceniła Umińska – „coś w rodzaju orkiestry gimnazjalnej, swą niepełnością dźwięku rażącej ucho przyzwyczajonego do normalnych orkiestr symfonicznych”. Być może krytykę artystki spotęgowała niska frekwencja na jej recitalu – przyszło tylko sto dwadzieścia osób. A nawet jeśli miała rację, trzeba pamiętać, że filharmonicy wrocławscy byli dopiero orkiestrą w budowie.
Niestety budowa postępowała bardzo wolno, już w listopadzie okazało się, że muzyków ubywa. Z osiemdziesięciu zostało tylko trzydziestu – dwudziestu Niemców i dziesięciu Polaków. Stefan Syryłło nie rzucał jednak batuty, a nawet doczekał się wsparcia. W sezonie 1946/1947 drugim dyrygentem został Stanisław Skrowaczewski.Był cenionym kompozytorem i jednym z największych mistrzów batuty – światowa klasa – gdy stawał za pulpitem, orkiestry grały jak nigdy. Ale we Wrocławiu dopiero zaczynał swoją karierę.
Lwowiak z urodzenia (rocznik 1923, był uczniem słynnego gimnazjum im. Kazimierza Wielkiego, które skończył m.in. Zbigniew Herbert) i z serca, opuścił to miasto podczas przymusowych wysiedleń, będąc dorosłym człowiekiem. To we Lwowie czteroletni Staś zasiadł przed klawiaturą fortepianu, pierwszy utwór symfoniczny skomponował, będąc zaledwie siedmiolatkiem, a mając lat trzynaście, zadebiutował jako dyrygent. Skończył Konserwatorium Lwowskie i Państwową Wyższą Szkołę Muzyczną w Krakowie, niestety, II wojna światowa i uraz obu dłoni przekreśliły jego karierę pianistyczną – postanowił więc poświęcić się kompozycji i dyrygenturze.
Fakt, że trafił do Wrocławia, idealnie wtapia się w mit o lwowskim pochodzeniu jego polskich mieszkańców. W rzeczywistości wysiedleni z dawnych województw wschodniej Polski stanowili zaledwie 20,5 procent, ale reprezentacja województwa lwowskiego była rzeczywiście najsilniejsza – 9,8 procent. Zabużanie byli jednak w mieście szczególnie widoczni. Pielęgnowali swoją regionalną odmienność, choć władza uważała to za polityczną prowokację. Nadawanie knajpkom nazw „Lwowianka” czy „Ta–joj” uznano za naganne, a same lokale traktowano jak miejsca antypaństwowej agitacji.
Skrowaczewski porzucił jednak Wrocław dla Katowic i Filharmonii Śląskiej, a potem dla Krakowa – co w tamtym czasie nikogo nie dziwiło. Miasto było zrujnowane, a jego dalszy los niepewny. Orkiestra jednak nadal grała, choć Andrzej Johelson, współzałożyciel Dolnośląskiego Towarzystwa Miłośników Muzyki, oceniał pesymistycznie, że muzyką poważną interesuje się nie więcej niż setka wrocławian. Nowy dyrektor, Kazimierz Wiłkomirski (zaczął swoją mission impossible z początkiem sezonu 1947/1948), sprowadzał wybitnych solistów i czołowych dyrygentów. Wrocławianie mieli okazję oklaskiwać pianistów: Zbigniewa Drzewieckiego, Stanisława Szpinalskiego, Bolesława Woytowicza, Władysława Kędrę i Ryszarda Baksta. Za pulpitem dyrygenckim stawali Zdzisław Górzyński, Stanisław Wisłocki i Andrzej Panufnik.
Kiedy jednak 1 września 1949 roku Operę upaństwowiono, orkiestra na dobre „utknęła w kanale” i przez następne pięć lat nie było we Wrocławiu regularnych koncertów symfonicznych.
Beata Maciejewska dla miesięcznika Muzyka w mieście